Przejdź do treści
Z Grodu Kingi
Przejdź do stopki
Przejdź do Menu Techniczne

Menu Dodatkowe

Małgorzata Kalicińska - kobieta pisząca

Treść


.
Małgorzata Kalicińska
- kobieta pisząca
 
W ramach Dyskusyjnego Klubu Książki, 17 maja w czytelni Powiatowej i Miejsko-Gminnej Biblioteki Publicznej w Starym Sączu, odbyło się spotkanie ze znaną pisarką, autorką trylogii „Dom nad rozlewiskiem” - Małgorzatą Kalicińską. Poprowadziła je Monika Jaskowicz-Nowak. Czytelników książek Małgorzaty Kalicińskiej interesowało jak bardzo wydanie powieści wpłynęło na jej życie, czy była zadowolona ze zrealizowanego przez TVP serialu, i skąd czerpała pomysły na losy swoich bohaterów. Pisarka zgodziła się także udzielić krótkiego wywiadu do naszej gazetki.
.

.
Czuje się Pani pisarką?
    - Ja w dalszym ciągu używam określenia „kobieta pisząca”, bo ono mi się szalenie podoba. Oczywiście w papiery i dokumenty wpisuję od jakiegoś czasu pisarka i to bez większego zażenowania. Przywykłam już do tego określenia, ale „kobieta pisząca” wydaje mi się bardziej wdzięczne i serdeczne, takie łagodniejsze.
 
Jak bardzo przelanie losów Małgosi i Basi na papier wpłynęło na Pani życie?
    - Życiowo nic się nie zmieniło. W dalszym ciągu gotuję rosół, jeżdżę z psem na szczepienia, i w dalszym ciągu po piętnastym maja wysadzam różne rzeczy do ziemi. Niemniej jednak jeżdżę na spotkania z czytelnikami piszą do mnie zupełnie nieznani mi ludzie, którzy obdarzają mnie swoim zaufaniem i bardzo żywo reagują na książki. Tak by się nie stało, gdybym nie była osobą znaną.
 
Saga „Dom nad rozlewiskiem” to książki o miłości - o miłości młodzieńczej i miłości dojrzałej. Czy przelała Pani na papier własne doświadczenia, czy jest to jedynie fikcja literacka?
    - Jak się ma 54 lata, to człowiek jest tak wyposażony emocjonalnie i pamięciowo, że naprawdę ma skąd czerpać - zwłaszcza, kiedy jest się bacznym obserwatorem życia. Poza tym, jak powiedziała jedna z czytelniczek, „Dom nad rozlewiskiem” jest przepełniony miłością i to każdego rodzaju. Od miłości do psa i kota zaczynając, ba... od krajobrazu zaczynając, po uczucia między ludźmi. Opisuję trudną miłość do osoby niepełnosprawnej i miłość do osoby uzależnionej. I myślę, że to jest właśnie siła tej książki.
 
Niemniej bohaterowie to postaci fikcyjne?
    - Tego nigdy nie zdradzam. Czytelnicy tak naprawdę nie chcą wiedzieć czy są to postaci prawdziwe czy fikcyjne, ale powiem tak: one są przemieszane. Natomiast nie będę mówiła kto jest kto, żeby nie sprawiać pewnego rodzaju zawodu. Wyobraźnia czytelników musi tutaj robić swoje, podobnie zresztą jak w kwestii miejsc, które opisuję. Sam dom nad rozlewiskiem też nie ma jakiegoś pierwowzoru, ale przecież wiele domków na Mazurach może być jego odpowiednikiem.
 
Pani powieści przepełnione są przepisami kulinarnymi. Skąd je Pani brała?
    - To są trochę moje własne przepisy, a trochę jest receptur z Mazur. Poprzez trylogię chciałam uratować takie „bieda potrawy”. W książkach są może dwie czy trzy takie dania powiedzmy bardziej wykwintne, a reszta to są właśnie te „bieda potrawy”, które moim zdaniem trzeba zachować od zapomnienia. I myślę sobie, że jest to zadanie dla wszystkich pokoleń - mieszkańców różnych regionów Polski. Próbują to robić przydrożne karczmy, które serwują regionalne dania.
 
Miała Pani swój udział w tworzeniu scenariusza do serialu, który powstał na podstawie powieści?
    - Próbowałam pisać go z bardzo dobra scenarzystką. Tak powstało trzynaście, moim zdaniem całkiem niezłych odcinków, które oczywiście wymagały jakiegoś lekkiego przepracowania. Ale nie znalazły one aprobaty u kolejnych reżyserów. Potem przerabiałam ten scenariusz, jak potem policzyłam, łącznie osiem razy. Ale ja nie jestem fachowcem i wobec tego po tym ósmym razie, kiedy już byłam przemielona psychicznie i bardzo tym wszystkim zmęczona, poprosiłam o wynajęcie fachowców.
 
I jak się Pani podoba to, co zrobili fachowcy?
    - Hm … Nie jestem tym zachwycona. Zresztą dałam temu wyraz w „Polityce”. Niestety w Polsce mamy niekonkretne prawo autorskie i serial został zrealizowany. Ja w swojej naiwności sadziłam, że będzie to w miarę ścisła adaptacja książkowa, a tymczasem wyszły takie dywagacje od tematu. Bardzo piękne, bardzo kolorowe, bardzo słodkie, ale jednocześnie bardzo dalekie od pierwowzoru.
 
A odtwórczynie głównych ról: Joanna Brodzik i Małgorzata Braunek spełniły Pani oczekiwania?
    - Nie mam tutaj jakiś wielkich zarzutów. Uważam, że trzeba by było mieć dostęp do naprawdę ogromnej ilości aktorów, aby wykreować bohaterów, którzy zadowoliliby wszystkich. To się nigdy nie uda, dlatego, że każdy z nas ma inne wyobrażenie poszczególnych postaci. Natomiast zabiegiem nie do końca trafionym wydaje mi się takie „na siłę” odmładzanie głównej bohaterki, tylko dlatego, że tego żądała telewizja. A przecież Małgosia ma lat 47 i skoro nikt nie odmładzał bohaterów poprzednich naszych adaptacji - ani „Chłopów” Reymonta, ani „Nocy i dni” to dlaczego odmładzać naszą? Po co to robić?
 
Zdaje Pani sobie sprawę, że teraz wielu czytelników będzie patrzeć na postaci przez pryzmat aktorów, którzy je zagrali?
    - Tak zawsze jest. Myślę, że osoby, które oglądają adaptacje filmową, a dopiero później czytają książkę, zawsze będą już miały przed oczami tego bohatera, którego zobaczyły na ekranie. I to jest normalne. Dlatego zawsze warto najpierw zapoznać się z pierwowzorem i mieć swoje własne wrażenie.
 
Niedawno ukazała się Pani książka „Zwyczajny facet”. Tym razem bohaterem uczyniła Pani mężczyznę - typ, o którym w naszym społeczeństwie niewiele się mówi. Jak to się stało, że pisarka, o której mówi się, że pisze dla kobiet, zajęła się taką tematyką?
   - Napisałam „Zwyczajnego faceta”, bo tacy istnieją. Nie rzucają się w oczy, nie narzekają. Temat przemocy psychicznej dotyczy głównie kobiet, ale i one bywają niebezpieczne. Przemoc nie posiada określonej płci, są dobrzy i źli ludzie, a nie anielskie kobiety i wredni faceci.
 
Jakieś pisarskie plany na przyszłość?
    - W planie jest oczywiście książka - znowu dla kobiet. Mam teraz podwójnie trudne zadanie, bo wiem, że jestem w jakiejś czołówce, co postawiło mi wysoką poprzeczkę. Wobec tego, tak już mam, że jak jestem z jakiejś partii tekstu niezadowolona to go wywalam do kosza.  W ten sposób mam za sobą już dwa takie „literackie poronienia”, które z jednej strony są bardzo bolesne, ale z drugiej cieszą - bo nie będę raczyć czytelników byle czym. Piszę, piszę, piszę i może na wiosnę coś państwu ofiaruję.
 
Pokusiłaby się Pani na kontynuacje „Domu nad rozlewiskiem”?
    - Myślę, że jest to sprawa definitywnie zakończona, choć mój kolega powiedział kiedyś, że jak mnie zna to może za pięć, siedem lat coś tam mnie zakręci i może dopiszę jakiś „Dom nad rozlewiskiem” - dziesięć lat później. Nie mam pojęcia. Może rzeczywiście tak się stanie i nie będę się strasznie zarzekała. Jeśli w ogóle to zrobię, to wyłącznie z potrzeby serca a nie z potrzeb finansowych.
Rozmawiała Kinga Bednarczyk
 
313516