Przejdź do treści
Z Grodu Kingi
Przejdź do stopki

Sądeckie zwyczaje bożonarodzeniowe

Treść


.
Sądeckie zwyczaje bożonarodzeniowe
.
    Bożonarodzeniowe tradycje kształtowały się przez wieki. Nasze dzisiejsze świąteczne zwyczaje to suma dawnych rytuałów i obrzędów, lokalnego folkloru różnych grup etnicznych zamieszkujących Sądecczyznę, tradycji rodzimej oraz naleciałości kulturowych innych krajów, które docierały do nas przez dziesiątki lat.
    Boże Narodzenie (zwane dawniej na Sądecczyźnie Godami) i poprzedzająca je Wigilia są szczególnie ważnymi dniami dla chrześcijan. Wigilia od dawna traktowana była jako noc cudów, zwłaszcza w świecie natury. Wierzono, że o północy, gdy rodzi się Dzieciątko, pod śniegiem na krótką chwilę zakwitają kwiaty, woda w studniach i rzekach nabiera leczniczych właściwości, z radości podskakują kamienie, a zwierzęta przemawiają ludzkim językiem. Starym zwyczajem, jak uczyły nasze babcie, w Wigilię trzeba było przebaczać bliźnim urazy, godzić się, uśmiechać, nie należało z kolei wyrządzać komuś przykrości, ani kłócić się - bo jak mówiono - jaka Wigilia, taki cały rok. Zazwyczaj też nie pożyczało się niczego sąsiadom, aby dobra materialne i dostatek nie opuszczały domu. Dzieciom nie pozwalano też biegać po kuchni i zaglądać do garnków, żeby wilki nie porwały owiec ze stad. Bardzo ważny był świąteczny wystrój mieszkania - staropolskim sposobem w kątach izb stawiano niemłocone snopy zbóż, zwane dziadami albowiem symbolika była ważniejsza od estetyki. Pod obrus sypano ziarno, a na obrus jeszcze dodatkowo mak i groch, mało to wszystko zapewnić dobre plony i urodzaj w nowym roku. Na ziemi sądeckiej słomą zaściełano całą podłogę - na urodzaj, ale także dla dusz zmarłych domowników, które, jak wierzono mogły nocą podchodzić do stołu po resztki wieczerzy. To także miało przynieść urodzaj roślin i dobre plony, podobnie jak pasemko lnu noszone przez kobiety za zapaską, aby len się darzył. Pod stołem, przy którym zjedzona miała być wieczerza wigilijna umieszczano tak zwane żelaza – na przykład kosy albo części pługu, aby, jak mówiono, krety roli nie psuły, a sznurami obwiązywano nogi stołu, aby chleb trzymał się domu. W pobliżu znalazło się także miejsce na maślniczkę, aby krowy miały dużo mleka. Wróżono sobie na nowy rok przy każdej, najbardziej nawet prozaicznej czynności domowej. Wyciągnięte z pieca po wypieku chleba węgielki otrzymywały nazwy poszczególnych warzyw, a te, które pokryły się najgrubszymi warstwami popiołu miały najlepiej tego roku obrodzić. Nic się nie marnowało – nawet grudki, które zostawały na dłoniach gospodyń po wyrabianiu ciasta na chleb były wcierane w pnie drzew owocowych, aby obficie obrodziły.
Dziś nie wyobrażamy sobie pokoju, w którym spożywamy wieczerzę wigilijną bez choinki - w Polsce pojawiły się one stosunkowo niedawno, dopiero w XIX wieku. Ponieważ choinka jest tradycją niemiecką, pierwsze drzewka pojawiły się na zachodzie i północy Polski, aby później przyjąć się w całym kraju. U nas na południu, także na Sądecczyźnie, jeszcze w okresie międzywojennym choinki w domach były rzadkością. Tutaj bardziej popularne były tak zwane zielone przystroje - gałązki jodłowe, świerkowe lub sosnowe. Zdobiono nimi drzwi, okna, ramy obrazów, ściany a nawet wrota stodół. Na ziemi sądeckiej w święta ustawiano przed domami ścięte w lesie małe świerki - na szczęście, urodzaj ale też dla świątecznej dekoracji. Nasi praojcowie mieli inną zieloną ozdobę, starszą znacznie od niemieckiej choinki - nad wigilijnym stołem wieszano „do góry nogami” czubek świerku lub zielone gałązki i ozdabiano je upieczonymi ciasteczkami, jabłkami, orzechami i ozdobami wyciętymi z papieru i opłatka (popularne światy w kształcie wieloramiennych gwiazd). Takie „boże drzewko”, podłaźniczka - jako, że się pod nią przechodziło - miała nie tylko ozdabiać dom, ale też chronić od nieszczęść i chorób, zapewnić zgodę, dostatek i miłość w rodzinie, a pannom zapewnić szybkie i udane małżeństwo. Kiedy podłaźnik wysechł, nie można było wyrzucić go do śmieci. Dodawano go do karmy dla zwierząt albo zakopywano w ziemi dla urodzaju.
Najważniejszym momentem dnia wigilijnego była i jest nadal w naszych domach wieczerza wigilijna zwana też postną. Tradycja nakazywała, by rozpocząć ją wraz z ukazaniem się na niebie pierwszej gwiazdy - na pamiątkę gwiazdy betlejemskiej. Wieczerza rozpoczynała się rytuałem łamania opłatków wykonanych z mąki i wody, zwanych niegdyś nebula, czyli mgiełka. Ten zwyczaj przyjął się w Polsce w XVIII wieku, początkowo w kręgach szlacheckich. Wierzono, że opłatkiem, chlebem Bożym, podzielić się można z duszami zmarłych - pozostałością tego wierzenia jest dziś obyczaj zachowywania przy stole jednego pustego miejsca dla niespodziewanego gościa - którym może być także niewidzialny gość z zaświatów. Dlatego też na noc nie sprzątano stołu po kolacji - był to poczęstunek świąteczny dla dusz. Na wsiach w naszych okolicach czasem jeszcze starsi ludzie obdzielają według zwyczaju resztkami opłatków i wigilijnych potraw zwierzęta w zagrodach - w przekonaniu, że radość z Bożego Narodzenia powinna zagościć i u zwierząt. Zresztą po skończonej wieczerzy wyciągano też słomę ze snopków i obwiązywano nią drzewka w sadzie, by zapewnić sobie obfitość owoców. Pasma słomy podrzucano pod sufit, by w nadchodzącym roku zboże było wysokie i zdrowe. Podczas wieczerzy nie wolno było wstawać od stołu - aby cała rodzina doczekała następnej Wigilii, a także w trosce o dostatek jedzenia na cały rok. Aby zapewnić sobie pieniądze, jak wierzono, po wieczerzy warto było schować do portfela łuskę z wigilijnego karpia. Warto tu jeszcze wspomnieć o tym, że jeśli ktoś chciał zapewnić sobie zdrowie, urodę i krzepę na cały rok, powinien przed wieczerzą wykąpać się w pobliskiej rzece. I nawet, gdy temperatura na zewnątrz była minusowa, czasem nad rzekami gromadziły się całe wsie.
Po wieczerzy wigilijnej znów powracano do wróżb. Wygląd nieba - gwiaździsty albo pochmurny zwiastował urodzajny lub nieurodzajny rok. Doskonale widoczna droga mleczna miała zapowiadać obfitość mleka i nabiałów. Ciekawym zwyczajem na naszych terenach było też wróżenie z cebuli, którą obierano, a półokrągłe łupki w liczbie dwunastu układano na parapecie okna. Oznaczano je nazwami miesięcy i do każdej takiej łódki wsypywano trochę soli, a ta, w której zebrała się woda, symbolizować miała deszczowy miesiąc. Obserwowano też rzucane na ścianę podczas wieczerzy cienie. Ostry, dobrze widoczny cień postaci wróżył zdrowie i długie życie, a słaby - kłopoty, choroby, a nawet i śmierć. Młodzi wróżyli sobie o miłości i małżeństwie - zielone źdźbło wyciągnięte spod obrusa miało zapewnić udane zaloty i ślub, a źdźbło wyschnięte, łamiące się staropanieństwo lub starokawalerstwo. Panny wybiegały przed dom wołając: hop, hop, z której strony mój chłop? i nasłuchiwały z której strony odezwie się echo, z tej bowiem miał nadejść narzeczony.
Po wieczerzy czas upływał zazwyczaj na śpiewaniu kolęd, aż do pasterki, zwanej też północką. Nabożeństwo to zostało wprowadzone do kalendarza liturgicznego dopiero w VI wieku, a w Polsce celebruje się je od średniowiecza. Do dziś wierni tłumnie przybywają do kościołów na tę szczególną Mszę. Zanikły jednak towarzyszące dawniej temu zwyczaje - na przykład wyścigi bryczek i furmanek w drodze do kościoła. Ponoć kto najszybciej dojechał i przeszedł przez próg świątyni, temu najszybciej miało wzejść i dojrzeć zboże. Po powrocie z kościoła młodzi mężczyźni biegli nad rzeki, bo wedle tradycji woda w tym czasie miała zmieniać się w wino. Ale do skosztowania tylko dla tych, którzy byli bezgrzeszni.
Dzień Bożego Narodzenia spędzano w domu, z rodziną, w atmosferze spokoju, powagi i skupienia. Śpiewając kolędy, rozmawiając, odpoczywając przy bogato zastawionych stołach. Powstrzymywano się od prac gospodarskich i domowych; nie wolno było sprzątać, gotować, przynosić wody ze studni, rąbać drew - to wszystko miało być przygotowane jeszcze przed Wigilią. Obowiązywały też inne zakazy - nie urządzano wesel ani hucznych zabaw, nie składano wizyt. Aż do Trzech Króli nie wykonywano na wsiach ważnych prac gospodarskich, a czas spędzano na wypoczynku, zabawach, odwiedzinach sąsiedzkich. Po uroczystym dniu Bożego Narodzenia dzień Świętego Szczepana oznaczał początek wesołości i zabaw. Podczas mszy święcono owies, którym tuż po wyjściu z kościoła obrzucano się szczodrze. Z chóru obsypywano nawet księdza idącego z tacą. Na ziemi sądeckiej wszystkie osoby, które przychodziły tego dnia do domu z życzeniami nazywano podłaźnikami (tak samo jak wspomnianą już ozdobę wnętrza), a samo składanie życzeń chodzeniem na podłaz. U Lachów Sadeckich, w okolicach Podegrodzia i pobliskich wsi chodzono tak całymi grupami od domu do domu i z każdego zabierało się kogoś w dalszą wędrówkę. Zabawa w miarę liczniejszej grupy osób stawała się coraz weselsza. Najchętniej przyjmowanymi podłaźnikami byli oczywiście kawalerowie - ich wizyta w okresie świątecznym w domu panny oznaczała poważne zamiary i gotowość do zawarcia małżeństwa. Zwłaszcza jeśli taki chłopak usiadł pod podłaźniczką, albo nieco później przy choince i zerwał z niej jabłko.
    Zwyczaje i tradycje ciągle się zmieniają, o jednych się zapomina, inne ewoluują, tworzą się też zupełnie nowe. Warto jednak pamiętać o tradycjach lokalnych i zwyczajach naszych praojców, które do dziś mają wpływ na nasze przeżywanie świąt i są naszym dobrem kulturowym.
Izabela Skrzypiec
 
349601