Przejdź do treści
Z Grodu Kingi
Przejdź do stopki

MOC MIŁOŚCI JEST WIĘKSZA OD MOCY ŚMIERCI

Treść


.
Od urodzenia nosimy w sobie pierwiastek wieczności
MOC MIŁOŚCI JEST WIĘKSZA
OD MOCY ŚMIERCI
 
    Dowodzą tego listopadowe dni , nabrzmiałe pamięcią o zmarłych, modlitwą i refleksjami, oraz tym przekonaniem, że umierając, traci się wszystko czym obdarowało życie, z wyjątkiem miłości . To dzięki niej Ci, co odeszli, wciąż pozostają „ uparcie obecni”; nawet po wielu latach nosimy ich obraz w oczach, słowa w pamięci, ból i tęsknotę w sercach. Może w jakimś stopniu czas łagodzi rany, ale nie udało się jeszcze nigdy „ miłości zamienić w nicość”. Wystarczy przyjrzeć się listopadowym „wędrówkom ludów” na cmentarze oddalone nieraz o setki kilometrów, by się o tym przekonać. Albo tej nieprzemożonej potrzebie wyruszenia w drogę, by chociaż na moment stanąć przy grobie, wtulić się w cmentarną ciszę i próbować usłyszeć „Ich” szept, pobyć razem, zanieść modlitwę, zapalić ognik pamięci, dać upust tęsknocie i żalom. Czy to nie miłość właśnie ,której nie ima się ani czas, ani przestrzeń, ani żadna inna przeszkoda?
                                   „Łuna nad cmentarzem
                                   (…) żywi wychodzą
                                   idą do światła
                                   wspomnienia tęsknota łzy
                                   modlitwa cisza
                                  
                                   przeczucie wieczności
                                    światło nadziei że gdzieś są
                                   że żyją że patrzą
                                   dlatego idę
                                   może w tym świetle ich twarze zobaczę”
                                                                       (ks.K.Pawlina)
 
    Listopadowe refleksje skupiają uwagę na przemijaniu i śmierci oraz na towarzyszących im przeżyciach, na wierze w obcowanie dusz, zmartwychwstanie i wieczność… Poetycko ujmując ludzkie doznania, ks.Jan Twardowski pisał: „Wiara i nadzieja trzymają się mocno, ale miłość czasem płacze”. Płacze, bo nie umie sobie poradzić z sobą, ani się pogodzić ze stratą, potrafi nawet przechodzić w rozpacz, kiedy za bardzo kocha. Budzą się wtedy wątpliwości, czy warto kochać aż tak, może lepiej asekurować się i zabezpieczyć przed cierpieniem; i tylko tak w półdystansie, bez strat i ryzyka inwestować w drugą osobę? Postawić mur, próbować znieczulić serce, by wszystko zachować w sobie? Tylko jak to się będzie miało w stosunku do wiary i najważniejszego z przykazań?. Czy Pan Jezus, którego jako chrześcijanie mamy naśladować, kochał w sposób niezagrożony i zawsze bezpiecznie? Jaki wzór życia nam daje? W książce dominikanina Michała Adamskiego „Miłość się spóźnia” znajdujemy, biblijnie umotywowaną, odpowiedź na te pytania.
     „Miłość Go bolała, cierpiał, dlatego płakał. Gorzko płakał nad tym, co pokochał (…) też nad człowiekiem, którego kochał, a którego zabrała śmierć (por. J 11, 35). Nie zwątpił w miłość, choć kochając, bał się i lękał (por. Mk 14, 33). Odwaga miłości to równocześnie jej ryzyko. Lękając się miłości, człowiek daje się pochwycić śmierci (…), grzęźnie w otchłaniach rozpaczy. Pan Jezus daje nam odwagę miłości, która prowadzi poza granice śmierci, wyzwala z lęku, bo prowadzi do prawdziwego życia (…).Przez decyzję na rzecz miłości już teraz przechodzimy ze śmierci do życia (por. J 3, 14). Nie ma drogi miłości, która nie rani i nie boli”. Więc wszystko już wiemy?  Niech boli, byleby była, byle się było zdolnym do miłości. O tym, że potężniejsza niż śmierć niech przekona jeszcze i wiersz amerykańskiej poetki Emily Dickinson, która pisze:
 
                        „Nie. Umrzeć nie są w stanie
                        Ci, którzy są Kochani -
                        Miłość to Nieśmiertelność - albo sama Wieczność -
 
                        I umrzeć nie są w stanie
                        Ci, co kochają sami -
                        Miłość w Boskość obraca żywotną Człowieczość.”
 
            Aż strach pomyśleć, ilu jest ludzi, którzy nigdy nie kochali; którzy chcą, a nie mogą. Nie umieją, bo posiadają uczucia wyższe w śladowej postaci. Skupieni tylko na sobie, czy mają szanse zaznać szczęścia z kamykiem zamiast serca, bez empatii i wrażliwości? Mieć to serce pojemne i gorące, kochać Boga, ludzi i życie, to właśnie znaczy żyć najpełniej i po chrześcijańsku. Dziękujmy więc za Miłość, nawet jeśli boli, ogarniajmy nią żywych i odwołanych do Pana, bo każdy jest cząstką wszystkich.  Wspomnijmy szczególnie ciepło tych, których tak niedawno przyszło nam pożegnać, a którzy jak i poprzednicy
 
„ODESZLI NA ZAWSZE - BY STALE BYĆ BLISKO”
 
    Wiemy, że Zmarli nas tylko wyprzedzają, że kiedyś się spotkamy w Krainie żyjących, ale są z nami na ziemi, dopóki pamięć trwa. W ten listopadowy czas ogarnijmy myślą i wspomnieniem wszystkich pożegnanych w 2012 roku. Najwierniejszych parafian, przedstawicieli rodzin - ojców i matki, kapłanów, pracowników kościelnych, społeczniczki nauczycielki, udzielające się w życiu religijnym, a także matki księży „pozbierał” i powołał Pan Bóg spośród bliskich nam, jakby uzupełnić chciał ‘ „Niebieską drużynę” o tych, którzy na ziemi stali najbliżej Kościoła i starali się życiem potwierdzać wiarę. Zachowując ich we wdzięcznej pamięci, pośmiertnym wspomnieniem na łamach naszego pisma objęliśmy już księży: dziekana Pawła Tyrawskiego i wikariusza Wojciecha Łowczowskiego, długoletniego kościelnego parafii Tadeusza Obrzuda oraz nauczycielkę, pełniącą w ostatnim czasie dyżury w Bibliotece Parafialnej, Annę Pinczer. Nie sposób wymienić wszystkich, świętej pamięci zmarłych, więc chociaż kilkoro „powołanych” z tego grona, tak bardzo zwyczajnych, a zarazem nadzwyczajnych w swym człowieczeństwie, pragniemy uwiecznić teraz w migawkach wspomnień, zaczynając od tego, który odszedł do Pana najwcześniej, bo już w marcu. Był nim:
 
STANISŁAW KURZEJA
 
    Z natury optymista, energiczny, wrażliwy, odpowiedzialny. Miał tylko 57 lat i tak wiele jeszcze planów życiowych przed sobą. Wiązał je z końcem pracy zarobkowej na emigracji i bliskim już unormowaniem życia rodzinnego, na takie bez rozstań i tęsknoty za bliskimi. Przez kilkanaście lat wyjeżdżał do Niemiec i Norwegii, przekwalifikowywał się i dokształcał, uczył obcego języka, podejmował prace graniczące nieraz z dużym ryzykiem, byle tylko zapewnić byt rodzinie. Cenili go pracodawcy za solidność i uczciwość, był do tego świetnym fachowcem budowlanym, nietolerującym fuszerek czy niedokładności; robota paliła mu się wprost w rękach.
.

.
    Ostatni bożonarodzeniowy przyjazd męża i taty z Norwegii, tak oczekiwany przez wszystkich domowników, niespodziewanie przerodził się w koszmar i zapowiedź tragedii. Zdążyli jeszcze z synem wykończyć dwa pokoje w nowo budowanym domu, gdy niedomagania zdrowotne zaczęły dawać znać o sobie. Diagnoza lekarska okazała się druzgocąca, równoznaczna prawie z wyrokiem, choroba zaatakowała błyskawicznie i bez szans ratunku. Próbował jeszcze walczyć, próbowali lekarze, na głowie stawała żona i dzieci, szukając pomocy. Niestety, gasła w oczach nadzieja z każdym dniem. Musiało przyjść pogodzenie się i zawierzenie Bożej woli. I w dniu 22 marca odejście do Domu Ojca. Bolesne rozstanie i pożegnanie przez bliskich.
    Staszek był bardzo silny wiarą, zawsze na pierwszym miejscu stawiał Boga. Głęboko wierzył i gorliwie praktykował, całe lata, pracując za granicą, nie opuścił niedzielnej Mszy św. Miał zasady, którym by się nigdy nie sprzeniewierzył. Nie umiał wybaczyć swoim rodakom zaniedbań w tym względzie. U niego wiara i życie musiały iść w parze, tak też wychowywał dzieci. Każdego roku w wielkopostnym czasie całą rodziną jeździli do Kalwarii, na Dróżki i do sanktuarium, dziękować i wypraszać łaski. Troszczył się o kościół i jego potrzeby, o rodzinę, którą bardzo kochał i o swą małą ojczyznę. Był na bieżąco zorientowany w tym, co się dzieje w Starym Sączu, czytywał naszą gazetkę na fiordach norweskich i w niemieckich landach. To on przed kilku laty zainicjował akcję ratowania zabytkowych nagrobków i pomników na starosądeckich cmentarzach. Marzył o pięknej alejce prowadzącej górą na Lipie, zabiegał o nią. Reagował na każde zło, bolała go krzywda ludzka, zawstydzał wulgarny język i brak dbałości o dobro wspólne, o czystość powietrza i przyrody. Z natury oszczędny, hojny był w obdarowywaniu i dzieleniu się z innymi. Rozkochany w pięknie, esteta, nigdy nie żałował pieniędzy na kwiaty, krzewy i rośliny ozdobne, obsadzał nimi ogród i bez końca mógł podziwiać. Taki już był. Takim dobrym i wrażliwym człowiekiem, troskliwym ojcem i mężem go zapamiętamy. Takiego będzie nam Go bardzo brakowało.
 Drugą z kolei osobą, którą chcemy upamiętnić, była świętej pamięci;
 
MARIA GAŁYSA
 
    Z czasem coraz drobniejsza i mniejsza pani Marysia śmiała się, że chyba dziecinnieje, skoro tak maleje. Niejedno przeszła i doświadczyła, wiele krzyży dźwigała na sobie. Zahartowana w trudach życia potrafiła wczuwać się w losy innych, współczuć i nieść pomoc. Czuła się bardzo związana z Kościołem, z modlitwy czerpała siły; udzielała się w Caritasie, należała do róży różańcowej, starała się być zawsze na nabożeństwie fatimskim.
.

.
    Lgnęła do ludzi, interesowała się ich problemami, czujna, niespokojna, starała się wspierać i pocieszać. W sytuacjach szczególnych wychodziła z inicjatywą zorganizowania pomocy, angażując w to innych. Bardzo lubiła pielgrzymki seniorów, chętnie w nich uczestniczyła, dokąd tylko mogła, również w spotkaniach i organizowanych uroczystościach. Wychowała 5 dzieci, syn Tadeusz jest szafarzem Komunii św. w Barcicach.
    Dbała o dom i dzieci, troskliwie opiekowała się mężem w chorobie, opiekuńcza, oddana i bardzo rodzinna; dobra żona i matka. W stosunku do sąsiadów życzliwa i zgodna, zawsze skora do pomocy. Umiała być wdzięczna, wiele razy dziękowała za interesujące artykuły w naszej gazetce i za wkład pracy w jej tworzenie. Lubiła czytać, pamiętała, więc i niech pozostanie w pamięci wszystkich. Jej życzliwości, dobroci i ciepłego ognika w oczach będzie na pewno brakować wielu z nas.
Ś. P. MARIA BOBROWSKA
 
    Przeżywszy 89 lat, 20 sierpnia b.r. odeszła do Pana; matka trojga dzieci, w tym syna - kapłana. Opuściła ziemski padół po bardzo pracowitym, trudnym, ale dobrze i pięknie przeżytym życiu. Niezwykle skromna i oddana bliskim, typowa domatorka, nie lubiła bywać w szerszym świecie, opuszczać domu ani wyjeżdżać. 27 lat temu pochowała męża, musiała przejąć wtedy zdwojone obowiązki domowe i wychowawcze; najmłodszy syn dopiero rozpoczynał liceum, nie było im łatwo, ale wszystkiemu podołała, dzieci wykształciła i wnucząt się doczekała.
.

.
    Wychowując, rozmawiała i tłumaczyła, starała się niczego nie narzucać. Kiedy Paweł zdradził się z zamiarem pójścia do seminarium, przyjęła decyzję ze zrozumieniem i radością, i postanowiła wspierać Syna modlitwą i sercem. Wiarę utożsamiała zawsze z życiem, rozumiejąc ją jako codzienną służbę Bogu i ludziom - w duchu miłości i życzliwości. Jak głęboko potrafiła zaufać, jak silna była jej wiara świadczy na przykład napis umieszczony na nagrobku męża; mimo ogromnego bólu serca, w chwili śmierci - pełnia zaufania - i tylko to jedno zdanie: „Bądź wola Twoja Panie”. Bardzo dużo się zawsze modliła, należała do róży różańcowej, a także do Towarzystwa Przyjaciół Seminarium Duchownego. Dziękowała Panu Bogu za powołanie syna i jego posługę. Była wierną czytelniczką prasy religijnej, wolny czas i bezsenne noce poświęcała na czytanie „ Gościa Niedzielnego” i „Z Grodu Kingi”, i to tak „od deski do deski” podobno.
    W codziennym życiu gospodarna i gościnna, nie umiała się oszczędzać, wyręczała innych z zajęć, czasem aż za dużo od siebie wymagając. Po przejściu zawału, zapaści i koronografii, mimo że fizycznie coraz słabsza, duchowo była mocarna; ogromnie mobilizowała się wewnętrznie, by nie dać poznać słabości, nie zatrważać bliskich i nie martwić. Wciąż żyła sprawami innych, chciała pomagać, pocieszała i zapraszała do siebie. Za nic nie chciała się poddać, broń Boże, żeby się rozleżeć, serce jednak słabło coraz wyraźniej.
    Dzieci otaczały ją opieką i troską do ostatniego dnia, tydzień tylko spędziła w szpitalu. Każdą wolną chwilę poświęcał Mamie ks.Paweł, od trzech lat pełniący odpowiedzialną funkcję dyrektora Zakładu Opiekuńczo - Leczniczego w Grybowie. Uroczystość pogrzebowa w kościele parafialnym p.w. św.Elżbiety stała sie manifestacją szacunku i wdzięczności nie tylko dla matki księdza, ale i dla bardzo prawego i szlachetnego człowieka. Uczestniczyło w niej wielu kapłanów, kolegów rocznikowych i znajomych księdza Pawła, a także bardzo licznie mieszkańcy Starego Sącza. W pamięci najbliższych pozostanie na zawsze, jako dobra i kochająca mama i babcia, nad wyraz skromna, delikatna i wrażliwa. Szczera na tyle, że wszystkim by się podzieliła i prawa tak, że nie pozwoliła nigdy źle o innych mówić. „Nie mów źle o kimś. Jeśli nie potrafisz czegoś dobrego powiedzieć, to lepiej milcz” - uczyła swe dzieci, i zostawiła im jeszcze na drogi życia testamentalny nakaz: „Trzymajcie się razem!”.
 
KIEDY MATKA ODCHODZI - NIEBO SIĘ OTWIERA
 
    Na ziemi sama pamięć o niej pozostaje święta. Jak ważna i niezastąpiona bywa w życiu, świadczą choćby te słowa:
    „Dajcie mi modlące się matki, a uratuję świat” - (św.Augustyn)
    „Nie powiem nic nowego, ale tam, gdzie jest matka - choćby to był sam koniec świata - tam jest dom” - (Ojciec Grande o pobycie na Syberii)
    „Rodziła życie, Boga i nadzieję; dzięki niej dom był domem” - (ks.Marek Tabor, żegnając swoją Mamę)
    „Choć wymyka się oczom, nosimy ją w sobie, czujemy obecność i miłość. Nie sposób przemawiać na pogrzebach matek, wszystkie słowa wydają się za małe, uczucia za słabe. Nawet dobrze dorosłe dzieci nie potrafią mówić, milczą lub płaczą. Matka kapłana jest bliżej, najbliżej niż kiedykolwiek - jest w Bogu. Pośród wszystkich umarłych, a żyjących w Bogu, jest najżywsza na ziemi” - (ks.Jan Twardowski)
    Przytaczamy te słowa, nawiązując do uroczystości pogrzebowych dwu matek kapłanów, które żegnaliśmy w miesiącach wakacyjnych; w Starym Sączu wspomnianej wyżej ś.p. Marii Bobrowskiej i w Ropicy Polskiej koło Gorlic ś.p. Stefanii Tabor, mamy trzech synów, w tym dwu księży: obecnego proboszcza starosądeckiej parafii św. Elżbiety ks. prałata Marka i posługującego w Tarnowie - Klikowej ks.Romana. Trudno wyobrazić sobie pogrzeb matki proboszcza, czy księdza bez udziału parafian, ale nie tylko oni chcieli w nim uczestniczyć. Z potrzeby serca i duchowej jedności w modlitwie oraz pragnienia dzielenia żałoby i smutku z cierpiącymi, przybyli mieszkańcy Starego Sącza i okolicy, przedstawiciele władz samorządowych, szkół i instytucji, stowarzyszeń religijnych oczywiście również z parafii tarnowskiej i z rodzinnej miejscowości Zmarłej.
    Przez 9 lat ksiądz Marek Tabor pełnił funkcję kapelana Sióstr Klarysek, krzewiąc kult św. Kingi w Starym Sączu i daleko poza jego granicami. Trudno nie skojarzyć tego faktu z tak dobrą śmiercią Mamy, jakby wymodloną przez syna, i do tego w niedzielę 24 lipca, w dniu centralnej uroczystości odpustowej ku czci św. Kingi. Czy to nie znak szczególnej łaski i zadośćuczynienia za gorliwość kapłańską i dar matczynej miłości? Jak tu nie wierzyć, że Sądecka Pani w dniu swego święta wyprosiła tę śmierć i poprowadziła Matkę wiernego sługi przed Boży tron?
    Uroczystość pogrzebowa miała miejsce 26 lipca w miejscowej świątyni parafialnej. Uczestniczyło w niej ponad 100 kapłanów, kolegów seminaryjnych, dekanalnych i znajomych obu księży, siostry zakonne, rodzina i przyjaciele oraz liczne grono wiernych. Nabożeństwo poprzedziły modlitwy wiernych w intencji Zmarłej: Różaniec, Koronka do Bożego Miłosierdzia i inne; odczytany także został list kondolencyjny, skierowany do osieroconych księży i rodziny, przez biskupa ordynariusza Andrzeja Jeża. Koncelebrowanej Mszy św. przewodniczyli Synowie Zmarłej, okolicznościową homilię wygłosił ks. prałat Jan Siedlarz, ceniony rekolekcjonista i kaznodzieja, kolega rocznikowy ks.Marka. Jak zawsze, tak i tym razem w głoszonym słowie podjął rekolekcje duchowe, starając się przemienić miejsce żałoby w miejsce nadziei, ucząc patrzeć na odejście Matki poprzez wiarę w Boga. Pogrzeb stał się dla wszystkich głębokim przeżyciem emocjonalnym; Msza -żywym doświadczeniem wiary w zmartwychwstanie, a Słowo Boże stało się ewangelicznym prowadzeniem po drogach życia, na przykładzie dwu uczniów podążających do Emaus. Przekaz od Boga tak często odbywa się przez ludzi. Bardzo cenną naukę mogliśmy z niego wynieść, wykorzystując treści homilii.
    Bezimienni uczniowie symbolizują przecież każdego z nas, a uniwersalny charakter Emaus to metafora całego życia człowieka, jego ciągłe miotanie się między rozpaczą a nadzieją i szukanie wciąż własnej drogi. Czyż nie zdarza się nam to samo, co obu wędrowcom? Ucieczka przed bólem, cierpieniem, rozpamiętywaniem tego, co się zdarzyło? Pogrążenie w rozpaczy, strach, pęknięcie wiary, nieutulony żal? W obliczu śmierci żałobne milczenie, połamanie, kalectwo duchowe?
Ta ewangeliczna scena jest opisem wędrówki, którą może podjąć każdy z nas, odnajdując własną drogę do Emaus, a na niej miłość, nadzieję i sens życia. Wystarczy tylko szukać znaków Bożych, szukać Jezusa i spotkać Go przede wszystkim w Eucharystii, rozpoznać przy Stole Słowa i łamaniu chleba. Doświadczyć tej miłości, która ze śmierci przeszła do życia.  Odkryć, że tylko w Nim można znaleźć drogę, prawdę i życie, na nowo się narodzić, odmienić serce i znowu stawać się sobą. Końcowe wnioski homilii? - Śmierć nie kończy wszystkiego. Co się kocha, tym się żyje. Łaska wiary łagodzi zranienia, przywraca radość, pokrzepia i uspokaja serce. Matka nie umiera, ona zawsze jest. „ Odchodzi na zawsze, by stale być blisko”.
Zofia Gierczyk
 
310347