Przejdź do treści
Z Grodu Kingi
Przejdź do stopki

Kiedy życie jest wyścigiem z czasem

Treść


.
 KIEDY ŻYCIE JEST WYŚCIGIEM Z CZASEM
TYM CO DŹWIGA I UNOSI W GÓRĘ JEST MIŁOŚĆ
 
     Jak przeżyć wartościowo dany nam czas; jak żyć, by zostawić ślad w ludzkich sercach? - świadectwem swego życia uczy pani Halina Borowska, prezes starosądeckiego POAK, której, z okazji przyznania przez biskupa tarnowskiego, ordynariusza Andrzeja Jeża, medalu „DEI REGNO SERVIRE”, składamy serdeczne gratulacje. W związku z patronackim świętem Akcji Katolickiej pani Halina zgodziła się na rozmowę i podzielenie się sobą z czytelnikami naszego pisma. Tym bardziej jesteśmy wdzięczni, że nie przyszło jej to łatwo; po dłuższym leczeniu szpitalnym i osłabieniu organizmu nie była w stanie osobiście odebrać odznaczenia, nam jednak nie odmówiła udziału w rozmowie i dzięki temu gości świątecznie w każdym domu, jak wędrowiec zajmujący wigilijne miejsce przy stole. Dziękujemy Pani Halinko serdecznie, za darowany czas, otwartość i szczerość, a pytania rozpoczynamy od zarania działalności akcyjnej, czyli od wspomnień:
.

.
 
Jakie były początki prezesowania w POAK? Co zmieniły? Czy nie kolidowały z obowiązkami domowymi i rodzinnymi? Jak układała się współpraca w zespole?
    - Pragnienie zgłębiania wiary i udzielania się w życiu Kościoła miałam chyba od zawsze. Dzięki zdobytej wiedzy religijnej, jako młoda jeszcze osoba, mogłam nawet, przez kilka lat prowadzić lekcje religii z dziećmi. Jako szeregowy członek, bardzo serio traktowałam udział w zajęciach i działaniach Akcji Katolickiej przy kościele parafialnym św.Elżbiety Węgierskiej. Ówczesny proboszcz, ks.Alfred Kurek, przyuważył moje zaangażowanie i gdy przyszła pora wyborów poparł kandydaturę, choć byłam wtedy prawie najmłodszą członkinią; dał mi duży kredyt zaufania i 20 września 2004 r. przy 100% poparciu otrzymałam funkcję prezesa.
    Wybór odebrałam jako trudne wyzwanie, kosmiczny wprost stres, że nie podołam. Na siłach za bardzo się nie czułam, ale uporu i ambicji to mi nie brakowało. Otuchy dodało też poparcie odchodzącej poprzedniczki, p. Barbary Gomółkowej, w słowach, których nigdy nie zapomnę i za które jestem bardzo wdzięczna. Pani Basia powiedziała wtedy: „A ja wierzę w Halinkę, że ona da sobie radę…”. Musiałam więc wziąć się w garść, jeszcze i dlatego, żeby nie zawieść ks. proboszcza Alfreda Kurka i przekonać, że dobrze wybrał. Wtedy kierowało mną poczucie odpowiedzialności, pomagały spotkania formacyjne i wymiana doświadczeń, a z czasem praca w POAK stała się wypełnieniem życia.
    Czy dom i rodzina nie ucierpieli, i jak układała się współpraca? Powiem krótko: Niczego nie zaniedbywałam, udawało się godzić obowiązki, obiady gotowałam rano, samochód ułatwiał szybkie załatwianie spraw, wspierała mnie rodzina, byłam dyspozycyjna. W tym początkowym okresie praca szła w miarę dobrze, dzięki zrozumieniu i pomocy innych. Po prostu zaakceptowano mnie taką, jaka jestem; to, co robiłam zadowalało wszystkich, wspierali moje wysiłki, pomagali. Starałam się być tolerancyjna, wysłuchiwać, nie narzucać swego zdania. Współpraca układała się dobrze, stopniowo nawet chyba coraz lepiej. Nie wszystko jednak od nas zależy, na wiele rzeczy nie mamy wpływu, a scenariusze Boże potrafią boleśnie zaskakiwać. Tym zaskoczeniem dla mnie stał się „rak” w swojej bardzo agresywnej postaci.
 
Choroba rażąca jak grom, przewartościowująca wszystko i do tego w samym środku życia, musiała być krzyżem nie do udźwignięcia i ogromnym dramatem, również dla rodziny i bliskich. Ktoś powiedział, że cierpienie i ból udoskonalają człowieka i prowadzą do doskonałości nieba. Ktoś inny znowu, że niszczą i spychają na dno rozpaczy, podcinają nadzieję. Najpewniejsze jest to, że otwierają oczy i uczą myślenia. Pani posiadła wielką mądrość i sztukę życia, nie pozwalając chorobie decydować o sobie. Jakie przemyślenia i wybory temu pomogły?
    - Wstrząs i szok stopniowo ustępowały miejsca oswajaniu się z faktami i przyjęciu ich za swoje. Zaczęło się myślenie, co z tym wszystkim robić, poddać się czy walczyć? Walka będzie nierówna, wynik przewidywalny, a jednak? Zamknąć się w sobie, odizolować i kryć swe bóle, czy próbować mimo wszystko żyć w miarę normalnie? Przypomniały mi się zapamiętane kiedyś słowa; „Nieważne, jak oberwiesz, ważne, jak to zniesiesz i czy zdołasz pójść dalej”. Czy potrafię wartościowo wykorzystać resztę życia, wciąż nie wiedziałam. Ale kiełkowało postanowienie, że spróbuję.
    Choroba ma ten plus, że pokazuje, co jest najważniejsze: jakim darem jest życie; jaką cenę ma każdy dzień; jakim skarbem jest czas. Pokazuje sens każdego istnienia, również w chorobie i niepełnosprawności, bo zawsze można robić dużo dobra, kochać, pomagać, dzielić się sobą, żyć sprawami innych. Uczy nie myśleć o sobie, rozwija duchowo. Bardzo osobiste przemyślenia pozwoliły mi zrozumieć kilka rzeczy i ukierunkować postępowanie. Wiedziałam, że nadzieja wstaje mimo wszystko i że to moment zwrotny w moim życiu, w którym:
  •   muszę wykorzystać każdą chwilę, bo mam tu jeszcze coś do zrobienia,
  •   nikt mnie nie zwalnia z obowiązku życia, ale nie mogę skupiać się na sobie; tak jak każdy, mam coś do zaoferowania innym; do końca trzeba służyć, robić rzeczy dobre, niezapomniane,
  •   nie ja sama choruję i dźwigam taki krzyż; innym może dużo trudniej; mnie wspierają bliscy i rodzina, a oni często samotni i nieszczęśliwi; muszę robić wszystko, co w mojej mocy, by im ulżyć,
  •   zawsze są ludzie nieszczęśliwsi od nas i zawsze jest komu pomagać, kogo dźwigać i ratować w potrzebie; chciałabym otoczyć troską i pomocą rodziny wielodzietne, ludzi schorowanych, starszych, a także tych doświadczonych dramatami czy tragediami życiowymi.
  •   nie mogę się poddawać, bo mam dla kogo żyć i potrzebna jestem najbliższym, mamie, rodzinie i rodzeństwu.
 
    W tych wszystkich przemyśleniach wciąż pojawiała się kwestia aktywności religijnej i społecznej, która dotąd tak bardzo absorbowała życie. Nie mogłam pozwolić, by choroba przerwała moją działalność w Akcji Katolickiej. Nadzieję dawało to, że od początku choroby doświadczałam akceptacji wszystkich członków oddziału, ufali mi, pomagali dźwigać się, pozałatwiać sprawy, i to mnie mobilizowało. Bez tej działalności załamałabym się, wiedzieli o tym wszyscy, a najlepiej obaj proboszczowie; w szczególności ksiądz proboszcz Marek Tabor, który przejął kierowniczą pałeczkę po księdzu Alfredzie Kurku. Księdzu proboszczowi Taborowi zawdzięczam bardzo dużo, nie tylko to, że pozwolił mi działać, ale i dużą uczciwość, delikatność i zrozumienie oraz wieloraką pomoc. Zezwalając, by trwało tak, jak jest, nie dokonując zmian, nie dając mi odczuć, że muszę odejść dodawał mi siły do życia i motywacji do walki o każdy dzień. Ze swojej strony starałam się bardzo sprostać zadaniom, robić to, co chcę i lubię, nie poddać się dyktatowi choroby, wbrew jej atakom i przypadłościom decydować o swoich wyborach i czynić jak najwięcej dobra.
 
Brak słów na wyrażenie podziwu i uznania dla takiego świadectwa życia. Dla bardzo wielu jest Pani wzorem, nadzieją i radością. Zastanawiamy się tylko i chcielibyśmy wiedzieć, skąd czerpać siły i moc do wytrwania w takiej umiejętności dźwigania krzyża? Dzięki czemu to się Pani udawało i udaje?
    - Nie myślę o tym, jako o czymś nadzwyczajnym, to po prostu normalne życie, oparte na wierze i zaufaniu Bogu, na miłości do człowieka oraz staraniu, by żyć dla innych, sprawiając im jak najwięcej radości. W sytuacji choroby wytrwać w takim postanowieniu i realizować je konsekwentnie nie jest łatwo, dlatego sił do wytrwania i mocy duchowej musi się szukać w wierze i modlitwie; w rodzinie i w miłości; w drugim człowieku i poprzez więzi z innymi.
     Pan Bóg daje siłę do znoszenia cierpienia, zamykając jedne drzwi, otwiera drugie i stwarza wciąż nowe możliwości. Wiara działa przez miłość, przekonuje, że wszystko ma sens, że nie jestem sama, a w trudnych chwilach wskazuje właściwą drogę. Uczy przebaczać, pomagać, kochać i mieć nadzieję. Zawierzyć Bogu, to iść Jego drogą i z Nim. Robiłam to poprzez modlitwę, uczestnictwo w pielgrzymkach, nabożeństwach, przemodliłam każde zadanie, każdy etap choroby, często tak intensywnie, jak tylko starczało sił. Bardzo dużo dawały mi modlitwy do św. Kingi i nowenny w klasztorze. Szkoda, że dopiero w chorobie odkryłam, jaki skarb mamy tu u siebie; orędowniczkę łask i oparcie w najtrudniejszych chwilach. Po każdej chemii pierwsze kroki kierowałam do naszej Świętej i dzięki zawierzeniu Jej coraz bardziej się dźwigałam. Prosiłam o wstawiennictwo i opiekę nad moimi bliskimi, o to, żeby Akcja Katolicka nie podupadła, o zdrowie i siły dla chorujących, o wiele rzeczy, nawet o pogodę na nasze pielgrzymki. Pogoda nam dopisywała wyjątkowo i jestem pewna, że z wielu opresji św.Kinga nas wyratowała. Modliłam się żarliwie do Matki Bożej i do innych świętych, szukałam pomocy i cudu. Wierzę, że skuteczne to były modlitwy, skoro udało mi się cudem przetrwać 5 lat walki z chorobą (oczywiście nie do przecenienia jest rola lekarzy, szpitali i całego personelu medycznego w procesie leczenia).
     Sił do życia dodawali i dodają też ludzie, naprawdę wspaniali; przede wszystkim bezgranicznie oddana mi rodzina, ale i inni. Ich obecność, rozmowy, spotkania, telefony odgrywały bardzo ważną rolę. Każdy telefon był i do tej pory podnosi na duchu. Dobroć ludzka była cały czas ze mną, msze, modlitwy, akceptacja i życzliwość, troska i pomoc. To uśmierzało bóle, łagodziło cierpienia i wciąż napełnia otuchą i radością.
    Człowiek dla człowieka skarbem, a tym, co dźwiga i wznosi ku górze jest miłość. To ona uczy dawania siebie, pomaga utrzymać przy życiu, prowadzi do rzeczy wielkich, nadaje sens i cel istnieniu. Tylko gdy się mocno kocha ludzi można wszystko przetrzymać.
 
O tym, że dużo tej miłości doświadcza pani Halina, mówią chociażby listy do niej kierowane; panie z Klubu Seniora piszą na przykład:
            Nasza Kochana Halinko!
Myślimy o Tobie w dzień i w nocy. W naszym wieku człowiek nie potrzebuje już tyle snu, to najlepiej odpoczywa się z różańcem w rękach. Mimo że dzieli nas duża różnica wieku, pozostajesz w naszych sercach jak córka i wszystkie bardzo Cię kochamy. Prosimy Boga i świętą Kingę, abyśmy znów mogły się spotkać na pielgrzymkach i innych imprezach (…) Prosimy, żeby się to wszystko powtórzyło. Z Bogiem! Do zobaczenia!
    Serdeczne życzenia i gratulacje dołączają bliscy współpracownicy z POAK i Caritasu, pisząc: (…) „Życzymy powrotu do zdrowia oraz wszelkiego dobra od Boga i od ludzi. Niech Chrystus pomaga realizować marzenia, które prowadzą do Niego, niepokalana wyprasza potrzebne łaski, a dobro innym czynione wraca radością życia i szczęściem Najbliższych.
Gratulujemy nie tylko odznaczenia, bo było wypracowane, ale uporu w dążeniu do celu, łatwości w kontaktach z ludźmi, wytrwałości i pokory po krzyżem choroby…
Z zapewnieniem o modlitewnym wsparciu i z nadzieją, która niech będzie zawsze większa od wszystkiego, co się tej nadziei może sprzeciwiać - przesyłamy tą drogą świąteczne serdeczności
Wolontariat Caritasu i Akcji Katolickiej”
 
    Za tę przedświąteczną rozmowę i wiele innych, które prowadziłyśmy w czasie choroby, za dar zaufania i szczerą życzliwość, serdecznie dziękuję. To prawda, Pani Halinko, że szczęściem człowieka jest drugi człowiek, i że dobrzy ludzie są czytelnym znakiem Boga. Dziękując za taki przykład i znak, prosimy o Boże błogosławieństwo dla Pani, o łaskę zdrowia i moc wytrwania. Szczęść Boże w każdym dniu i chwili!
Zofia Gierczyk
 
313340