Przejdź do treści
Z Grodu Kingi
Przejdź do stopki

> Jan Paweł II i ks.Józef Tischner - ŚWIADKOWIE NADZIEI <

Treść


.
„JAN PAWEŁ II I KS.JÓZEF TISCHNER
- ŚWIADKOWIE NADZIEI”
 
   W ramach Starosądeckich Dni Księdza Józefa Tischnera obchodzonych od 10 do 12 marca bieżącego roku, w czytelni Powiatowej i Miejsko-Gminnej Biblioteki Publicznej w Starym Sączu odbyło się, prowadzone przez p.Andrzeja Długosza, spotkanie z p.Wojciechem Bonowiczem - biografem Księdza Profesora - zatytułowane: „Jan Paweł II i ks. Józef Tischner - świadkowie nadziei”.
Nagrywając to niezwykłe, bogate w ważne treści wydarzenie, miałam nadzieję, iż uda mi się wykorzystać elektroniczny zapis, aby po przepisaniu go i autoryzacji, przekazać na łamach „Z Grodu Kingi” Czytelnikom, którzy z różnych względów nie mogli w owym spotkaniu uczestniczyć.
Chodziło mi również o to, aby ocalić od zapomnienia słowa, które w szczególnym roku - piątej rocznicy odejścia do Domu Ojca Papieża Polaka (2 kwietnia 2005) i dziesiątej rocznicy śmierci (28 czerwca 2000) urodzonego w Starym Sączu Józefa Tischnera, padły podczas tego czwartkowego wieczoru 11 marca 2010 r.
Andrzej Długosz, rozpoczynając rozmowę zapowiedział, że na wstępie przedstawione zostanę lata pięćdziesiąte XX wieku, i spotkanie w seminarium kleryka Tischnera i ks.Karola Wojtyły.
 
Wojciech Bonowicz:
Ci z państwa, którzy czytali biografię „Tischner” wiele na ten temat wiedzą, ale zakładam, że część osób tutaj obecnych jeszcze biografii nie zna, a może już troszkę ją zapomniała. Józef Tischner zdecydował się podjąć naukę w seminarium duchownym pod koniec lat 40., w czasie bardzo trudnym dla Kościoła w Polsce. Ostatnio czytałem jego dziennik z lat licealnych, bardzo ciekawy, w którym mowa jest o tym, jak rodziła się ta decyzja. Tischner w seminarium znalazł świat, który w zestawieniu z światem zewnętrznym – narastającej propagandy i niebezpieczeństwa - wydawał się światem względnie bezpiecznym. Zawsze podkreślał, że pewnym paradoksem jego życia było to, iż musiał zostać księdzem, aby w sposób wolny móc studiować filozofię.
Dla Tischnera Kościół był oazą wolności, nawet jeśli dyscyplina w seminarium była wówczas bardzo surowa. No i to właśnie seminarium było miejscem, w którym kleryk Józef Tischner poznał młodego uczonego – księdza doktora Karola Wojtyłę. Spotkali się po raz pierwszy we wrześniu 1953 roku. Wojtyle właśnie powierzono wykłady z etyki społecznej. W książce „Wiara ze słuchania” znajdziemy najpiękniejsze wspomnienie z tego okresu, jakie Tischner pozostawił. 4 października 1981 r., w dniu, gdy Kościół wspomina św. Franciszka z Asyżu, właśnie tutaj, w kościele Sióstr Klarysek, wygłosił kazanie, które miało być poświęcone postaci Patrona, a tak naprawdę było kazaniem o znajomości - czy przyjaźni - z Karolem Wojtyłą. Nie będę zastępował jego opowieści własnymi słowami, tylko przeczytam Państwu fragment. Jest on bardzo ważny dla zrozumienia tego, kim byli Wojtyła i Tischner, co było głównym motywem ich życia i jak w tym ich życiu odcisnęła się idea franciszkańska.
Tischner mówi tak: „Właściwie do tych wykładów nie był wówczas dobrze przygotowany. Przedmiotem jego zainteresowań było coś innego. Doktorat zrobił ze świętego Jana od Krzyża, a zatem z mistyki. Tymczasem przyszło mu wykładać etykę społeczną. Często tak się w życiu dzieje, że człowiek musi robić nie to, co potrafi najlepiej. Musiał się do tych wykładów z dnia na dzień przygotowywać. I śmiał się, że jest od swoich studentów mądrzejszy tylko o jeden wykład. Otóż pisał te wykłady, dawał nam skrypt maszynowy, żeby się łatwiej było uczyć, ale pewnego dnia - było to właśnie w dzień świętego Franciszka - odłożył skrypt i zaczął mówić od siebie. Mówił mniej więcej w ten sposób: my tutaj na tych wykładach dużo mówimy o ekonomii, o polityce, dużo mówimy o gospodarce, o krążeniu towarów, jak gdyby to wszystko było najważniejsze. Tymczasem dzień dzisiejszy, dzień świętego Franciszka z Asyżu, mówi nam, że nie to jest najważniejsze. Świat - mówił doktor Karol Wojtyła - stoi na głowie, bo to, co naprawdę cenne, ceni najmniej, a to, co mało cenne, stawia na szczycie wartości. A cóż jest najcenniejsze? Najcenniejsze jest ubóstwo. Gdzie jest ubóstwo, tam jest wolność. Powtórzył to kilka razy: gdzie jest ubóstwo, tam jest wolność!
Do dnia dzisiejszego pamiętam właśnie ten wykład, podczas kiedy wszystkie inne, do których się tak przygotowywał, jakoś już mi uleciały z pamięci”.
Jak potężna musiała być siła tego wykładu - czy tego świadectwa - że tak mocno odcisnęło się ono w świadomości tego chłopaka! Chłopaka, który był zainteresowany zupełnie czymś innym: który był rozbudzany intelektualnie, czytał literaturę filozoficzną, szukał mądrości w książkach. I nagle przychodzi nowy nauczyciel i mówi: gdzie jest ubóstwo, tam jest wolność. Mówi: przede wszystkim musicie być wolni, nie przywiązywać się do niczego. To musiało na młodym Tischnerze zrobić ogromne wrażenie.
Zachowało się też inne wspomnienie Tischnera z tego czasu: widok Wojtyły, który idzie na wykłady w swoim spłowiałym płaszczu i niesie stos książek, a na szczycie tego stosu jest kałamarz, z którego wystaje pióro. Mimo, że może to być pewna konfabulacja, obraz ten bardzo pasuje do wizji Wojtyły, jako człowieka zawsze skromnego i autentycznie ubogiego. Mówię o tym dlatego, że ja sam miałem podobne spotkanie z Tischnerem. Pamiętam bardzo dobrze pierwszy wykład, na którym byłem. Wszedł do sali postawny mężczyzna - w charakterystycznej przyciasnej kurteczce, wyświeconej trochę na rękawach, i w nieco wytartych sztruksowych spodniach - i zaczął bardzo trudny wykład o filozofii Heideggera. I pomyślałem sobie wtedy, że jest jakaś niesłychana zgodność pomiędzy tym, jak ten człowiek mówi i o czym mówi, a tym, jak wygląda. Ten brak elegancji, ta pewna niedbałość stroju u Tischnera, to było coś charakterystycznego. I jestem przekonany, że było w tym echo tego pierwszego spotkania z Wojtyłą i tych słów: gdzie jest ubóstwo, tam jest wolność!
 
W pewnym okresie ks.Karol Wojtyła został biskupem pomocniczym, a potem arcybiskupem, metropolitą krakowskim. Ksiądz Tischner był wówczas jego podwładnym. Co można powiedzieć o Ich relacjach z tego czasu?
   - Relacje Tischnera i Wojtyły ciągle nie są do końca rozświetlone. Z jednego powodu: Tischner, w odróżnieniu od wielu innych księży pracujących w Krakowie, niezbyt wiele i niezbyt chętnie opowiadał o swej pracy, w tym także o swoich kontaktach z kard. Wojtyłą. Niewątpliwie łączyła ich przyjaźń - przyjaźń przede wszystkim intelektualna - ale Tischner mimo tej przyjaźni czuł wobec Wojtyły respekt, i to nie tylko jako biskupa, któremu winien jest posłuszeństwo, ale też jako kogoś, kto po prostu wie, w czym rzecz: zna się na współczesnej myśli filozoficznej, napisał kilka książek filozoficznych, i tak dalej. To był podziw, intelektualna fascynacja kimś, komu zależało na tym, aby w Kościele uprawiano filozofię. Muszę Państwu powiedzieć, że dzięki Wojtyle - to znaczy dzięki temu, że stworzył on Tischnerowi warunki do tego typu pracy - klerycy w Krakowie mogli słuchać wykładów z filozofii współczesnej i byli lepiej wykształceni (a właściwie byliby, gdyby słuchali uważnie...) niż studenci na świeckich studiach filozoficznych.
Był to niewątpliwie fenomen. Wszyscy, z którymi o tym rozmawiałem, mówili, że gdyby nie Wojtyła, Tischner na pewno by się tak nie rozwinął. Myślę, że był w tym „palec Boży”, że te dwie osobowości spotkały się w Krakowie. Kraków lat 60. i 70. to było miejsce, w którym działało wiele niesłychanych postaci. W każdej dziedzinie byli tu ludzie ciekawi, nietuzinkowi. W sztuce - Tadeusz Kantor. W medycynie - Antoni Kępiński, Julian Aleksandrowicz i wielu innych. W literaturze - poeci i pisarze, od Wisławy Szymborskiej do Stanisława Lema. Do tego Jerzy Turowicz i środowisko „Tygodnika Powszechnego”, Krzysztof Penderecki, „Piwnica pod Baranami” z Piotrem Skrzyneckim. Także komety, które przelatywały przez niebo literatury i sztuki, takie jak choćby Halina Poświatowska, która razem z Tischnerem studiowała filozofię u Romana Ingardena. To był niesamowity świat - i w nim Wojtyła znakomicie się odnajdywał. Znał bardzo wielu spośród tych ludzi, z niektórymi często się spotykał. Krakowska kuria stała się miejscem, w którym odbywały się sesje naukowe: jedną poświęcono romantyzmowi i Zygmuntowi Krasińskiemu, drugą Kępińskiemu (kilka lat po jego śmierci). Tym wszystkim zajmował się Tischner.
W swojej najnowszej książce, „Kapelusz na wodzie”, przypominam, że Tischner nie był właściwie zadowolony z wyboru Wojtyły na papieża. Jak go spytano, czy pojedzie do Rzymu, odpowiedział: „Nie, bo się nie zgadzam z tą decyzją Ducha Świętego”. Trzeba to rozumieć właśnie w kontekście tej ich wspólnej pracy: budowania środowiska intelektualnego i uczelni, która miała w sposób szczególny łączyć świeckich i duchownych. Wydział Filozoficzny Papieskiej Akademii Teologicznej był tak skonstruowany, by studenci od początku zderzali się z różnymi sposobami myślenia. Zwykle na uniwersytetach jest tak, że jest jedna, dwie „szkoły myślenia” (na ogół jedna dominująca) i to określa profil danej uczelni. Natomiast na PAT było zupełnie inaczej. Byli wykładowcy, którzy prezentowali klasyczną, scholastyczną filozofię, a równocześnie ich asystentami byli fenomenologowie - ludzie zupełnie inaczej podchodzący do filozofii, czego innego uczący. Wojtyła od wielu osób słyszał zarzuty, że taka szkoła tylko chaos w głowach wprowadza. Wiedział jednak, że ludzie muszą się zetknąć z różnymi sposobami uprawiania filozofii. I to było coś, czego Tischner 16 października 1978 r. bardzo żałował.
 
No i tym sposobem znaleźliśmy się już w Watykanie…
   - Chociaż bez Tischnera, bo on nie chciał jechać…
 
A w Castel Gandolfo - słynne letnie spotkania, organizowane w papieskiej rezydencji przez filozofów ks. Józefa Tischnera i Krzysztofa Michalskiego.
   - Trzeba chyba zacząć od tego, że po wyborze kard. Karola Wojtyły na papieża w Krakowie zaczęto od razu snuć przypuszczenia, kto zajmie jego miejsce. Wśród kandydatów często wymieniano Tischnera. „Wtedy w ogóle w Krakowie był taki okres, że wszystkich podejrzewali”, wspominał po latach Tischner. „I wiecie, gdyby tylko podejrzewali, to nic, ale ja już dostałem nawet trochę łapówek. Pamiętam, od jednego znakomitego przełożonego znakomitego zakonu dostałem koniak na wypadek taki, abym łaskawym okiem patrzył na to zgromadzenie. Ja sobie w pierwszej chwili myślałem, że należy protestować, ale potem w wyniku działania łaski uczynkowej, doszedłem do wniosku, że nie należy protestować, tylko należy straszyć. I brać też. Z tym, że nigdy nie miałem odwagi samemu pić tego wszystkiego, bo tak sobie myślę, że mógłbym być narażony na karę Bożą...”.
Chcę Państwu powiedzieć, że tym przełożonym, który przyszedł z owym koniakiem, był późniejszy arcybiskup gdański ks.Tadeusz Gocłowski. Kiedy on sam otrzymał nominację biskupią, Tischner wysłał mu krótki telegram: „Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada”. To też dobrze obrazuje stosunek Tischnera do tej sprawy. W książce „Kapelusz na wodzie” cały rozdział jest poświęcony perypetiom z tym związanym. Bo sytuacja powtórzyła się w 1981 roku, kiedy zmarł Prymas Polski kard.Stefan Wyszyński. Nazwisko Tischnera pojawiło się wtedy na jakiejś liście przedstawionej władzom państwowym - głównie po to, te aby władze zmobilizować do wybrania kogoś innego.
Tischner bardzo niechętnie przyjmował wszelkie tytuły i związaną z nimi władzę, nie chciał na przykład (mimo że go wybrano) przyjąć funkcji rektora Papieskiej Akademii Teologicznej. Ale zachował się - o czym warto może wiedzieć – jego list wysłany do innego z przyjaciół, który również został biskupem, Adama Dyczkowskiego. Dyczkowski miał przydomek „Harnaś”, bo też pochodził z gór. List zawierał między innymi słowa: „Harnaś ostomilsy! W tyk cienzkich dla ciebie kwilak jestem przy tobie. Musis wej na sytko znaleźć sposób. Bez sposobu nie rusys. Pewnie ci godają cobyś nie zbiskupioł. Co ci powiym, to ci powiym, ale ci powiym, ze niby cymu? Trza być tym, kim się jest. Chłop ma być chłopem, baba babom, a biskup biskupem. Zaś filozof ma być mnom. Amen”.
 
   Zebrani na wieczornym spotkaniu nie znali zapewne treści tego listu, a widać bardzo się im spodobała, gdyż niewielka sala bibliotecznej czytelni zabrzmiała gromkim śmiechem.
 
   Ta wypowiedź wiele mówi o tym, jaki był horyzont zainteresowań księdza profesora i czego tak naprawdę pragnął. I trzeba powiedzieć, że już w bardzo wczesnej korespondencji Tischnera do Papieża pojawiła się taka idea, żeby coś Papieżowi dać, a nie tylko z niego czerpać. Tischner wraz ze swoim przyjacielem Krzysztofem Michalskim zaproponowali, żeby co dwa lata w Castel Gandolfo, w czasie letnich pobytów Papieża w tym miejscu, organizować konferencje intelektualistów z całego świata. Z naszych uczonych bywali tam: Leszek Kołakowski, Jan Białostocki, Jacek Woźniakowski. Z innych - Charles Taylor, Paul Ricoeur, Emanuel Levinas... Ci, którzy studiują filozofię, doskonale wiedzą, że są to nazwiska, bez których filozofię współczesną trudno sobie wyobrazić. I Papież się zgodził, dając jednocześnie organizatorom wolną rękę.
Formalnie organizatorem tych spotkań był Instytut Nauk o Człowieku w Wiedniu. Papież przysłuchiwał się przez dwa, trzy dni wykładom, w zasadzie nie zabierał głosu, czasem komentował. Kiedy wykłady były nudne, dyskretnie, pod stołem, przesuwał paciorki różańca albo kartkował historyczny atlas świata. Potem spotykali się wszyscy przy stole na kolacji. Posiłki jadało się w grupach językowych: osobno grupa angielska, osobno niemiecka, francuska, polska. Papież przysiadał się do każdej grupy, ale najwięcej czasu spędzał z grupą polską. Tischner starał się, żeby te spotkania, te kolacje były dla Papieża chwilą wytchnienia. Opowiadał mu więc o tym, co się dzieje na Podhalu, w Sączu, w Tylmanowej, Ochotnicy... W perspektywie tego, że gdzieś tam trwała wojna, upadały i powstawały ustroje, wydawać by się mogły czwarto-, czy pięciorzędne, że gdzieś oddano do użytku most albo komuś się dziecko urodziło… Ale Papież, który miał fenomenalną pamięć, bardzo się cieszył tymi opowieściami. Dzięki Tischnerowi krajobrazy, w których wyrastał i z którymi się zżył, znów stawały Mu przed oczami.
Mała dygresja: my często nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo jesteśmy uprzywilejowani. W naszym podziwie dla Papieża możemy zapomnieć o jednej rzeczy: jaki to ogromny przywilej, że możemy żyć w tym samym świecie, który Jego ukształtował. To ciągle jest ten sam świat. On się za chwilę zmieni, ale póki co my i nasze dzieci możemy jeszcze spróbować smaku tego świata. To jest dość istotne, jeśli się pamięta, jak bardzo ważne dla Wojtyły były te krajobrazy. On nie przypadkiem podczas swoich pielgrzymek często wracał do tego świata. Trzeba sobie cenić własne doświadczenie, miejsce pochodzenia, zakorzenienia, krajobrazy dzieciństwa. Papież uczył nas tego ciągle, najbardziej chyba podczas pamiętnego spotkania w Wadowicach. Wszyscy zapamiętali z niego tylko te papieskie kremówki, które pozwoliły rozwinąć się w Wadowicach cukierniom... Ale tam było coś więcej. I Tischner był kimś, kto doskonale rozumiał tę potrzebę Papieża.
Ponoć któregoś razu w Castel Gandolfo Tischner opowiadał Papieżowi o mszy, którą odprawił dla nowo powstałego Koła Związku Podhalan w Wiedniu. Piękna msza na Kahlenbergu, w miejscu, z którego Jan III Sobieski patrzył na nadciągające wojska tureckie. Po mszy rozpalono ogniska w pobliżu kościoła, górale zaczęli śpiewać swoje pieśni i nagle w pobliskich gospodach otworzyły się okna, i do śpiewu dołączyły Słowaczki i Słowacy, którzy tam pracowali. I wtedy jeden z górali, taki natchniony, mówi: „Chłopy, syćko nase”. Papież wysłuchał tej opowieści Tischnera, a potem pokazała ręką na światła w dole - światła Rzymu - i mówi: „Widzisz, Józiu? Tu też syćko nasze”.
Dla nich - dla Papieża i dla Tischnera - ten świat nie był obcy. Przeciwnie, w pewnym sensie był ich własnością. A dlaczego? Dlatego, że nie chcieli tak naprawdę mieć nad nim władzy. To myślę był pewien problem dla Wojtyły, który przecież dostał władzę i potem całe życie robił wszystko, żeby się z tej władzy wywikłać - nie w tym sensie, żeby oddać urząd, ale żeby zmieniać charakter tej władzy...
 
I jeszcze ta ostatnia płaszczyzna, która ich połączyła, czyli cierpienie.
   - Dużo by mówić... Już trochę o tym pisałem. W „Kapeluszu na wodzie” jest osobny rozdział poświęcony tej sprawie, zatytułowany „Hiob”. Ich ostatnie spotkanie odbyło się 17 czerwca 1999 roku na Wawelu. Dzień wcześniej Papież był w Starym Sączu. Ksiądz Tischner został przywieziony na Wawel i tam na wózku inwalidzkim oczekiwał na Papieża około trzech godzin. To było po drugiej operacji, po serii bardzo ciężkich naświetlań, które spowodowały, że bardzo schudł i osłabł. Myślę, że dla Papieża widok Tischnera pozbawionego głosu, urody był wstrząsający. A Tischner nawet wtedy próbował dodać element humorystyczny do tego spotkania. Jego bratankowie, którzy go przywieźli na Wawel, mieli odczytać Papieżowi kartkę, na której było napisane: „Ojciec Święty ma papamobile, a ja mam tischnermobile” - bo dwóch Tischnerów pchało wózek, a trzeci na nim siedział.
To był dla nas, w Krakowie, bardzo trudny okres. Wiedzieliśmy, że ks. Józef słabnie, wiadomo było, że nie ma odwrotu, że choroba nie ustąpi i chodziło tylko o to, żeby cierpienie było jak najmniejsze. Z tego okresu pochodzą najpiękniejsze teksty Tischnera: „Ksiądz na manowcach”, teksty o miłosierdziu Bożym, o siostrze Faustynie, „Pomoc w rachunku sumienia”... W książce „Drogi i bezdroża miłosierdzia” jest takie zdanie, które od pewnego czasu nie daje mi spokoju. Tischner napisał tam, że „miłosierdzie jest bólem nadziei”. On miał taką skłonność, żeby definiować wiele rzeczy poprzez nadzieję. To sformułowanie, że miłosierdzie jest bólem nadziei, jest bardzo ciekawe. Jest w nim zawarta wiara, że mimo cierpienia - którego tu się nie lekceważy, przeciwnie - wszystko jest jeszcze do uratowania. Tischner w chorobie dotarł do punktu, kiedy cierpienie tylko niszczy, tylko zabiera, „nie uszlachetnia” (jak napisał na kartce Jarosławowi Gowinowi). A jednak... Może dzięki temu, że w tym cierpieniu był otoczony tak ogromną miłością, zachował ciągle tę odrobinę nadziei, która pozwala przejść tę drogę do końca bez buntu? Nie wiem...
Wiem natomiast, że to towarzyszenie Papieża, z daleka, dodawało mu sił. Zachowało się kilka ich listów z tego okresu (cytuję je w „Kapeluszu...”). To są bardzo przejmujące listy. Widać w nich, że Papież był poruszony spotkaniem z Tischnerem. Pisze tam m.in. o Księdze Hioba, o tym, że w ten dramat Hioba, pytanie Hioba, zostało wpisane życie Tischnera. I również odpowiedź Tischnera jest ogromnie przejmująca. Wynika z niej, że ciągle zmagał się z tymi pytaniem - o sens cierpienia, sens tego, co się z nim dzieje.
W 1998 roku, rok przed spotkaniem z Papieżem, kiedy Tischner był po pierwszej operacji i czuł się stosunkowo dobrze (ciągle miał jeszcze jedną strunę głosową, mówił dosyć wyraźnym szeptem), odwiedził go w Łopusznej Jan Gutt-Mostowy, góralski pisarz, gawędziarz, też już nieżyjący. Rozmawiali o polityce, o Kościele, nie mogę zacytować dokładnie wszystkiego, co tam mówili, ale w pewnym momencie gość podniecony tą rozmową mówi: „Józek, psiakrew, kaj jest ta Boska sprawiedliwość, że rozmaite dziody obrastają w sadło, a ty bidoku sie tak musis męcyć?”. I wtedy Tischner uśmiechnął się i powiedział: „Widzisz Jasiu, bo świat nie jest stworzony dla sprawiedliwości, tylko dla miłości...”.
Co jest istotą nauki chrześcijańskiej? Skąd człowiek czerpie nadzieję? Na czym polega nadzieja chrześcijańska? To nie tylko chodzi o to, że jest obietnica życia po śmierci. To chodzi przede wszystkim o wyraźny sygnał, że Bóg jest blisko, więcej - że Bóg przeszedł już tę drogę. Tego w żadnej innej religii nie ma. Nigdzie Bóg nie wchodzi tak głęboko w sprawy ludzkie, jak w chrześcijaństwie. I w gruncie rzeczy źródłem siły, źródłem nadziei jest tylko ta świadomość: że Bóg jest z człowiekiem w każdym momencie jego życia, także w tych najciemniejszych dołach.
Tischner w jednym ze swoich tekstów wspomina spotkanie z Antonim Kępińskim, którego odwiedził w szpitalu na dwa, trzy dni przed jego śmiercią. Usiadł przy jego łóżku i po żartobliwej pogawędce nagle zeszli na poważne tematy: scena w Ogrojcu, samotny Chrystus, który boi się czekającego go cierpienia. I w pewnym momencie Kępiński mówi: „Wiesz, jakie to pocieszające, że człowiek nie idzie pierwszy, że Ktoś już przeszedł tę drogę”.
Myślę, że to jest coś bardzo ważnego. Chodzi o to, żebyśmy nie zubożyli obrazu Tischnera i Papieża. Tam było coś bardzo głębokiego między nimi - i w nich. Bo jeśli pojawiło się między nimi, musiało też być i w nich. Tam było głębokie zrozumienie, że ostatecznie nadzieja chrześcijańska to jest to, iż „Ktoś już przeszedł tę drogę”.
Tischner był myślicielem, który z nadziei uczynił bardzo ważny wątek swojej filozofii, swojego myślenia. Ale było jeszcze coś więcej - i w nim, i w Papieżu. Myślę, że jest coś takiego jak promieniowanie osoby, aura osoby, to, czym dana osoba promieniuje. Można działać w świecie na różne sposoby. Można działać porywającymi ideałami, można działać przekonywującą doktryną. I można też działać pewną aurą, pewną wizją człowieka, która się samemu ucieleśnia. To jest czasem trudno wyrażalne, dlatego mamy kłopot, żeby opowiedzieć o Papieżu coś przekonującego. Kiedy mówimy o Papieżu, utykamy często w słowach dosyć banalnych, nawet jeśli bardzo podniosłych. Świętość Papieża polegała między innymi na jego naturalności, na tym, że on nigdy nie był skłamany. To nie był teatr (chociaż był świetnym aktorem). W Tischnerze było coś podobnego. Nie każdemu, kto mówi o nadziei, mamy ochotę uwierzyć. W Papieżu i w Tischnerze było coś takiego, że kiedy oni mówili o nadziei, to się im wierzyło.
 
Dziękując p.Wojciechowi Bonowiczowi za wyrażenie zgody na opublikowanie autoryzowanego tekstu, mam nadzieję na możliwość uczestniczenia w kolejnych tego rodzaju spotkaniach, dzięki którym świat dnia powszedniego staje się pełniejszy i bogatszy, i daje szersze spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość.
Jolanta Czech
 
310923